Mordercza Waligóra i Špičák

Nadszedł czas na zamkniecie sezonu. Na ostatnią wycieczkę 2019 roku wybraliśmy Waligórę i Ruprechtický Špičák w górach Kamiennych. Wybór tym bardziej znamienny, że wpadliśmy na jakże genialny, choć niezbyt oryginalny pomysł zdobycia Korony Sudetów. A co! Nie stać nas?


Zaczęło się spokojnie od parkingu pod Andrzejówką i wkroczeniu na niebieski szlak. Droga była szeroka, zdobywaliśmy lekkie wzniesienie bez większego wysiłku, by wreszcie dotrzeć do Rozdroża pod Waligórą i zmienić kolor szlaku na czarny. I tu dalej bez większych ekscesów, raz delikatnie w górę, raz w dół. Trasa mijała przyjemnie, tym bardziej że szlak pusty  i pierwszy raz zabraliśmy na wycieczkę nasz psi przychówek. 



Dotarliśmy na Przełęcz pod Granicznikiem. Szałas zachęcał do odpoczynku, ale że kilometrów zrobiliśmy niewiele, a i chyba najgorsza część wycieczki przed nami, bez zbędnych przestojów ruszyliśmy przed siebie. Szlak niebieski prowadził granica Polsko-Czeską, początkowo lekko w górę i pokonywaliśmy go bez większego wysiłku. Pod samym Špičákiem szybka zmiana szlaku na żółty, a wraz z nią mordercze podejście pod szczyt. I tu okazało się, że najlepszą kondycję mają nasze zwierzaki i ... Jola. Reszta sapała, reszta pufała, jak lokomotywa Tuwima. Gdy w końcu z wielkim mozołem udało się wdrapać na szczyt ,okazało się, że pieruńsko wieje - szczególnie na wieży widokowej. I mimo że pogoda dopisała (mimo końca listopada), a widoczność była świetna, do długo tam nie zabawiliśmy. W oczekiwaniu na Krecika obaliliśmy trochę wiśniówki (kto mógł, to mógł, my z Ulą jako kierowczynie obeszłyśmy się ino smakiem), posililiśmy się białą czekoladą i już w komplecie cyknęliśmy pamiątkową fotkę pod szczytową tabliczką. 


Droga powrotna jak zwykle okazała się gorsze. Ostatecznie wchodzenie zawsze okazuje się łatwiejsze niż schodzenie. Po dotarciu do Granicznika popas przy szałasie był zdecydowanie wskazany. Jak zawsze było ognisko, była wyżerka i to ku zdziwieniu i uciesze mijających nas turystów. Kiedy usta Jolki przybrały kolor dojrzałych jagód, a drgawek luny nie ukoił ani komin Marcina, ani kolana Jolki, uznaliśmy, że czas ruszać dalej. 

Wypoczęci, najedzeni ruszyliśmy dalej. Do Rozdroża pod Waligórą szliśmy tym samy, czarnym szlakiem. Tam zeszliśmy na szlak żółty i zaczęliśmy zdobywanie najwyższego szczytu w górach Suchych. Podejście było znośne, może nie łagodne, ale po wcześniejszej przygodzie ze Špičákiem  poszło naprawdę gładko. Natomiast zejście do Andrzejówki było wręcz masakryczne. Kiedyś od tej strony razem z Krecikiem zdobywałam Waligórę, było ciężko... ale zejście to droga przez mękę. Stromo, i to diabelnie stromo, i mnóstwo łupka pod nogami. Trasa tragiczna, a na szczęście wszyscy przeżyli i w bólach dotoczyli się do Schroniska. A tam piwo, herbata, kawa i to w tej kolejności oraz ostatecznie wyproszenie nas, bo przecież jesteśmy z psami... 

Mimo kilku momentów grozy zamknięcie sezonu zdecydowanie nam się udało. 


Komentarze