Tym razem zmienił się KO-wiec. Marcin postanowił oprowadzić nas po swojej okolicy. Z okazji, że to jego bajtlowskie tereny czasem szliśmy lasem, a często bez żadnego szlaku i na oślep. Do tego nasze szeregi zasilili nowi... Kasia, Marcin i Codi — ich cudny pies, który jako jedyny z naszych zwierzaków dawał radę w tym dokuczliwym upale.
Ruszyliśmy z Krakowskiego drogą w stronę Dzikowca, by zmarnowawszy miliony minut w lesie na zbieranie grzybów, zboczyć w lefo i ruszyć przed siebie w stronę Starego Lesieńca. Zboczeń w las było mnóstwo i grzybów zebraliśmy kilka toreb... Pogoda nas rozpieszczała, a i okoliczności przyrody były piękne. Tylko droga bez celu trochę dokuczała, a nasz kochany KO-wiec jakoś zupełnie nie był pomocny w tej kwestii. I każde "daleko jeszcze", kończyło się lakonicznym "za tym zakrętem", "za tą prostą", "już niedaleko". Z racji jednak, że było wesoło (jak zawsze), i ilość kilometrów nie dokuczała, bo było głównie po płaskim, dziarsko nogi niosły nas przed się.
Po chyba jedynej na przebiegu całej trasy sporej górce pojawiła się ostatnia prosta (no może przedostatnia) wiodąca wprost na zbiorniki wodne na Grzędach — właściwy cel naszej podróży. Zaczęła się więc zbiórka chrustu, każdy z przydziału musiał coś przytaszczyć. Wreszcie naszym oczom ukazała się woda i po obraniu odpowiedniego, zacisznego miejsca na popas zasiedliśmy. Panowie zajęli się ogniskiem, panie toaletą (ta, ta przypudrowaniem noska). Marcin zaskoczył nas podręczną maczetą, która zdecydowanie ułatwiła pracę.

I nastąpiła ta sama śpiewka. Liczne pytania o długość trasy (tu już pojawiły się bolące nogi) i te same lakoniczne odpowiedzi. Kiedy w końcu pojawiała się cywilizacja, z ulgą przyjęliśmy wieść, że za chwilę przystanek. A tam rozsiedliśmy się i dokończyliśmy majonez truflowy z resztką pieczywa. Było pysznie!
Komentarze
Prześlij komentarz