Szczytowe burgery i kruk na stoku

Po dwutygodniowej przerwie znowu jako KO-wiec sprawdzał się Marcin. Znowu padło na jego tereny, bo z Boguszowa ruszyliśmy na Dzikowiec.

Zbiórka na Krakowskim, a właściwie na skrzyżowaniu, na graniczy Wałbrzycha i Boguszowa. Później spacer na stację kolejową Boguszów-Gorce Wschód z pysznymi waflami z masą korówkową po drodze (dzieło Marcina), by tam zrobić krótki postoju na łyk talentu w postaci naleweczki Barbary. 
Komu w drogę temu kopa, po wąskich, bocznych uliczkach Boguszowa i Lesieńca nadszedł czas na polne drogi, które poprowadziły nas prosto do lasu. Niektórym ulżyło, bo mogli iść na siku. Niektórzy mieli jeszcze więcej powodów do radości, bo ściągając spodnie przyuważyli całą, zgrabną rodzinę podgrzybków - nawoływania Basi po prostu nie da się zapomnieć. Wędrowaliśmy trochę błotem, trochę szlakiem (ale Marcin już nas do tego przyzwyczaił na poprzedniej wyprawie), by ostatecznie wleźć na szlak niebieski, który miał nas doprowadzić do samego szczytu. 

I doprowadził, ale ostatnie proste wymagały od nas niemałego wysiłku... dlatego też niektórzy posilali się w trakcie podejścia czekolada... inni piwem, a jeszcze inni po prostu zdejmowali co grubsze okrycia wierzchnie. 

W końcu dotarliśmy na górę. Po drodze zaczynały pokazywać się piękne widoki. Po wdrapaniu się na wieżę (bez Kamila, bo jego lęk wysokości nie pozwala na takie atrakcje), zrobieniu zdjęć i pokazywaniu cycków przez Marcina, z głośnym śmiechem zeszliśmy na dół, by wreszcie zacząć biesiadę właściwą. Dziś gotowali Panowie i trzeba przyznać, że nie byle co. Ja upiekłam bułki, Marcin przygotował mięso na burgery... i tak po rozpaleniu ogniska chłopcy zaczęli smażyć kotlety (otóż tak - Marcin zabrał ze sobą patenie), by później złożyć swoje misterne, burgerowe konstrukcje. Było pysznie i śmiesznie - i to nie tylko przez piwo i herbatkę z błotem z nalewki. 


To jednak nie koniec przygód. Nie pamiętam kto pierwszy zakrzyknął, że schodzimy stokiem narciarskim, naprawdę nie pamiętam, kto pierwszy podchwycił to hasło. To chyba jednak nie ważne, ważne, że jak jeden mąż, albo osioł wszyscy ruszyliśmy stromym zboczem z górki na pazurki. Pewnym jest, że nasz śmiech niósł się bardzo daleko. A ból nóg i u co poniektórych zadów też, towarzyszył nam przez niemałą chwilę. Większość zeszła bez szwanku. Marcin jako jedyny obrał taktykę im szybciej, tym lepiej i upadał chyba 4 razy, wzbudzając u mnie i u Jolki salwy niepohamowanego śmiechu. W końcu wszyscy na dole, zmęczeni, ale szczęśliwi. I niektórzy wcale nie mieli dość - Barbara próbowała nam bowiem zaprezentować kruka... i jej jogowe wyczyny już całkiem powaliły nas na łopatki - dosłownie. 


Później już prosto do domu - z krótką wizytą w ośrodku Dzikowiec, chcieliśmy przybić pieczątki w GOT-owskich książeczkach... ale niestety się nie udało (pieczątki brak:( ). Odprowadziliśmy Ulę i Marcina na Krakowskie, a sami odczekaliśmy swoje na autobus. Dzik wyrył się w pamięci jako jedna z lepszych, a już na pewno najsmaczniejsza wycieczka. 

Punktacja GOT (S09): 12 pkt
Boguszów - Stary Lesieniec: 3 pkt (3,2 km)
Stary Lesieniec - Dzikowiec: 6 pkt (5,8 km)
Dzikowiec - Boguszów: 4 pkt

Komentarze