Ahoj!, czyli po czeskiej stronie.

Obiecałam sobie, że podczas urlopu będę spała do oporu. Nie ważne, że góry, że lepiej rano. Obiecałam sobie… i drugiego dnia w Karkonoszach obudziłam się w okolicach godziny 6 (chyba pozostałość po „pociągowym” wstawaniu dzień wcześniej) i oczywiście obudziłam Clopsa, który niestety śpi jak zająć. Żeby było zabawniej, kilka chwil po 7 byliśmy już na ścieżce prowadzącej do Końskich Łbów, bo widok ciekawy, bo mgły się unoszą, bo słońce majaczy na horyzoncie. Trzeba więc było wyjść chociaż na krótką sesję. Bawiliśmy się dobrze, nie zmienia to jednak faktu, że było wcześnie i diabelnie wiało.

Przelewające się chmury


Chmurek chwilowo brak


Poranna panorama


Końskie Łby

Przemarznięci i przewiani niemalże do szpiku kości wróciliśmy do pokoju. Na śniadanie nie było co schodzić, bo kuchnia jeszcze zamknięta, choć zapachy smażonej kiełbasy dobiegały na nasze pięterko. Dlatego też przez ładnych kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt minut dogorywaliśmy w betach próbując się ogrzać, Camilos nawet podrzemał chwilę czy dwie. Ostatecznie na poranną michę zeszliśmy koło 10. Pogoda za oknem nie zapowiadała się najlepiej – niestety. Wszystkie znaki na niebie wskazywały na to, że będzie padać, a w takich okolicznościach przyrody wyprawa do Rezerwatu Śnieżnych Kotłów mijała się z celem. Padło więc na czeską stronę Karkonoszy, tak samo dziewiczą dla mnie, jak i dla Clopsa.


Hej byle przed siebie!

Na Czechy marsz!

Przezornie wyposażeni w kurtki i sztormiaki ruszyliśmy głównym szlakiem sudeckim, by już po kilkudziesięciu minutach, tuz przy Łabskim Szczycie, zboczyć na żółty szlak i przekroczyć granice polsko-czeską na dobre. Kilka minut później znaleźliśmy się u źródeł Łaby. Źródło jak źródło, ale kawał drewna wyglądający jak wypięta naga babeczka trochę mnie zaskoczył. Bo niby co on ma symbolizować? Początek?


Babeczka :>


Tvaroznik

Mżawka zrobiła się dokuczliwa, założyliśmy więc kaptury i powędrowaliśmy w kierunku Łabskiej Budy – pierwsze w moim życiu odwiedziny w górskim przybytku made In Czechoslowakia. Schronisko położone naprawdę przepięknie, wkomponowane w strome zbocze polodowcowego kotła, z tarasem nad samą przepaścią (niestety taras był zamknięty dla turystów), o kształcie trójkąta. Przyznam, że przypominało trochę skocznie narciarską.

Pieczątki przybite i zmiana trasy, bo Camilos uznał, że moja wersja wędrówki jest zbyt ambitna, później się okazało, że miał rację, dobrze więc, że uległam. Poszliśmy więc głębiej w Czechy kierując się na Szpindlerowy Młyn, by ostatecznie dojść do Vrbatowej Budy. Droga czerwonym szlakiem była zróżnicowana. Część prowadziła pośród gęsto rosnącej kosówki, część wiodła szeroką, piaszczystą drogą. Widoki zaś cudne i zdecydowanie trudne do opisania. Jak to mówi Niedźwiedź w Trójce: szkoda, że Państwo tego nie widzą. Duża część szlaku pozwala podziwiać Łabski Dół, na trasie minęliśmy również urokliwy Panczawski wodospad, na koniec w środku gór wyrosły przed nami bunkry graniczne z okresu 1936-38.



No to hop!

Po ponad godzinnej wędrówce dotarliśmy do Vrbatowej Budy i zaskoczyło nas kilka rzeczy (no przynajmniej mnie):
- po pierwsze, pętla autobusowa praktycznie w sercu Karkonoszy;
- po drugie, schroniska, które momentami bardziej przypominają górską wersję fast foodów – i nie chodzi tu o jedzenie, a wygląd i ogólne odczucie;
- po trzecie, cennik wyłącznie w koronach, aż szczerze zaczęliśmy żałować, ze przed wyjazdem nie odwiedziliśmy żadnego kantoru;
- po czwarte, wyszło słońce i zaczynało robić się naprawdę przyjemnie.


W oddali wieża telewizyjna


Trochę bliżej :)

Po krótkim posiłku i dłuższym popasie, podczas którego pękł mi wyciąg wewnętrzny (należę do grona zadrutowanych terminatorów) i w bardzo atrakcyjny sposób oplułam sobie spodnie, nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że z ust cieknie mi ślina, ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Wybraliśmy żółty szlak prowadzący nie gdzie indziej, jak do Źródeł Łaby. Pierwotna opcja była inna, ale ostatecznie dotarliśmy do punktu wyjścia, czyli Łabskiego Szczytu, z którego ruszyliśmy w stronę stacji TV nad Śnieżnymi Kotłami. Ciągle oddalaliśmy się od miejsca spoczynku, ale humory nam dopisywały – nawet. Tuż przed stacją ostry zakręt w lewo i zaczęliśmy schodzić żółtym szlakiem do Schroniska pod Łabskim Szczytem, gdzie zamierzaliśmy zjeść obiadek. Zejście było przyjemne, choć trwało chyba około godziny. W połowie drogi widzieliśmy jak drapieżny ptak poluje na coś krukopodobnego. Widok niesamowity, tym bardziej, że nigdy wcześniej nie byłam świadkiem czegoś takiego. Ostatecznie do schroniska dotarliśmy głodni, zamówione pierogi smakowały więc wybornie, choć jak się później okazało na Szrenicy były zdecydowanie lepsze.


Wieża telewizyjna na wyciągnięcie ręki



A tam musimy wrócić


O dokładnie tam!




Ścieżka czeka aby ją przejść

A tam będziemy jedli i pili (Pod Łabskim Szczytem)

Na koniec niestety trzeba było wrócić na Szrenicę, co oznaczało kolejną godzinkę wędrówki. Ostatecznie na maszerowaniu spędziliśmy bite 6 godzin, co nawet moje stopy już poczuły. Musze jednak przyznać, że warto było i w czeską część Karkonoszy na pewno jeszcze wrócę.




W dole Schronisko Pod Łabskim, w górze Szrenica


A tam hen hen za górą czekają Śnieżne Kotły
Cdn…

Komentarze